Dafne odeszła dziś rano, po szóstej, mimo prób ratowania do końca. Widząc ją i wiedząc co wiedziałam, i co się dzieje, zgodziłam się na eutanazję. Wieczorem była jeszcze na kosultacji, dostała leki i elektrolity, pojechała potem do domu. Na koniec wystąpiły ataki epileptyczne, objawy zażółcenia skóry. Podłączona do kroplówki spała ze mną, w miejscu, które sama wybrała. Była spokojna. Wtedy pojawił się pierwszy atak i krótkie omdlenie. Wiedziałam, że tak może się stać. W ciągu 10 minut od uspokojenia była w klinice, po chwili w komorze tlenowej. Próby ratowania trwały do szóstej. Dopóki nie pojawił się drugi atak, a po 20 minutach, mimo podania środków przeciwdrgawkowych - trzeci. Ona sama była już wtedy "poza zasięgiem". Nie miała już szans. Była zbyt wycieńczona. Zgodziłam się na podanie zastrzyku wyłączającego świadomość, a potem tego, który zatrzymuje akcję serca. Wiecie, jak się podejmuje taką decyzję. Potem odwiozłam ją na kremację. Zawiniętą w jej kocyk. Byłam przy wszystkim, aż zamknięto za nią drzwiczki. Nie życzę nikomu.
Mam żal do siebie i do świata, że tak się stało. To jej ostatnie zdjęcia - z porannej kroplówki, kiedy jeszcze miałam tyle nadziei.